Pierwsze na świecie dziecko z probówki – Angielka Lucy Brown – 25 lipca 2001 roku skończy dwadzieścia trzy lata. Wyrosła na zdrową, dorodną kobietę, a niedawno sama została mamą. Lucy ma młodszą siostrę, która także została poczęta dzięki metodzie in vitro. Najstarsze polskie dziecko poczęte poza organizmem matki (dokonał tego zespół prof. Mariana Szamatowicza w Instytucie Położnictwa i Chorób Kobiecych AM w Białymstoku) wkrótce skończy czternaście lat.
Na świecie żyje już ponad 300 tysięcy dzieci z zapłodnienia pozaustrojowego – to mniej więcej tyle, ilu mieszkańców liczy Białystok. Nie wiadomo, ile takich dzieci jest w Polsce, można jedynie szacować, że około 2-3 tysięcy.
Karol urodził się 16 października, a sześć dni później obchodziliśmy 21. rocznicę ślubu. To był wspaniały prezent – po dwudziestu latach starań wreszcie przyszło na świat nasze wymarzone dziecko. Szczerze mówiąc, zaczęliśmy już tracić nadzieję, że się uda – mijały lata, ja nie stawałam się młodsza… Myślę, że gdybym po ostatnim zabiegu in vitro nie zaszła w ciążę, przestalibyśmy już próbować. Miałam przecież ponad czterdzieści lat, za sobą siedem zabiegów in vitro! Nie sposób zliczyć badania, które zrobiłam, testy, którym się oboje poddaliśmy. Wiele razy sprawdzano stan jajników, drożność jajowodów, kondycję plemników itd., itd. Wynik zawsze był taki sam – brak medycznych przeciwwskazań do tego, byśmy zostali rodzicami. Teoretycznie i ja, i Romek byliśmy zdrowi, mimo to mijały lata, a ja nie mogłam zajść w ciąże. Chwytaliśmy się więc każdej nadziei, chodziliśmy do różnych specjalistów, ale możliwości, jakie były na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, nie da się porównywać z dzisiejszymi. Jednym z prostszych zabiegów, jakim nas poddano, były inseminacje. W pewnym momencie przestałam je nawet liczyć – chyba były ich dziesiątki. Ponieważ pracuję w służbie zdrowia (jestem magistrem rehabilitacji), było mi łatwiej dotrzeć do specjalistów, którzy byli pionierami, jeżeli chodzi o leczenie niepłodności. Może z racji tego, że pracowałam w szpitalu, byłam bardziej świadoma, jak takie leczenie się odbywa i na czym polega sztuczne zapłodnienie. Nie miałam żadnych oporów, by się poddać takiemu zabiegowi. Wiem, że wielu ludzi prędzej zdecydowałoby się na adopcję niż na zapłodnienie in vitro. Szczerze mówiąc, my także o tym myśleliśmy, ale zawsze był cień nadziei, że wreszcie się uda, że zajdę w ciążę. Cały czas brałam leki, które stymulowały pracę jajników, na szczęście znosiłam to dobrze – nie tyłam, nie miałam mdłości, a tak właśnie wiele kobiet reaguje na podawanie im środków hormonalnych. Szczęśliwie się również złożyło, że mieliśmy na nie pieniądze – koszty takiego leczenia są naprawdę duże, a leki nie są nawet w części refundowane. Gdyby było inaczej, pewnie więcej ludzi doczekałoby się upragnionego dziecka. Przez kilka lat jeździłam do znanego ośrodka leczenia niepłodności. Pięć razy poddano mnie zabiegowi zapłodnienia pozaustrojowego, ale bez oczekiwanego efektu. Wcześniej leczyłam się w Centrum Zdrowia Dziecka, ale wówczas, zdaniem lekarzy z tego szpitala, byłam za młoda na in vitro -miałam „tylko” trzydzieści jeden lat, a w kolejce czekały starsze kobiety. Znów poddawano mnie próbom inseminacji, znów nie było rezultatów, a każda taka nieudana próba to rozczarowanie. Na szczęście nigdy się nie załamałam psychicznie, choć tak wiele kosztowało mnie zrobienie kolejnego testu ciążowego, który dawał wynik negatywny. Żyliśmy, podporządkowując się godzinom przyjmowania leków, robieniu nowych testów i badań. Kolejny raz pojawiała się nadzieja, znowu przeżywaliśmy zawód i znowu trzeba było sobie z tym poradzić. I tak mijały lata. Z nas dwojga to chyba ja byłam bardziej zdeterminowana. Roman mnie wspierał, ale miał coraz mniej nadziei. I tak jest dzielny, nasze dziecko urodziło się przecież po ponad dwudziestu latach starań! Wiele małżeństw nie wytrzymałoby takiej próby. W tym ośrodku poznałam kobiety, które tak jak ja wielokrotnie poddawały się zabiegowi in vitro. Tylko jednej z nas się wtedy udało i nie byłam to ja. Na szczęście moje małżeństwo nie rozpadło się, tak jak małżeństwa innych kobiet, które nie zaszły w upragnioną ciążę. Kiedy poddaliśmy się ostatniemu zabiegowi, nawet nie powiedzieliśmy o tym najbliższym. To była już nasza trzecia próba w warszawskiej przychodni nOvum. Było we mnie tyle samo nadziei, co niewiary w jej sukces. Kiedy okazało się, że test ciążowy dał wynik pozytywny, nie mogłam w to uwierzyć! Kilka razy kazałam mężowi go sprawdzać. To było tak niesamowite, że test robiłam jeszcze wiele razy, zanim zadzwoniłam do dr. Lewandowskiego, żeby mu powiedzieć o naszym wspólnym sukcesie. Po tylu latach miałam się doczekać upragnionego dziecka! Rodzicom powiedzieliśmy o tym w niedzielę wielkanocną. Nie dziwiłam się mojej mamie, że się martwi, jak sobie poradzę z dzieckiem. Kobieta w moim wieku mogłaby już przecież być babcią! Na szczęście ciążę znosiłam dobrze, choć musiałam poddać się wielu dość stresującym badaniom, np. amniopunkcji. Łykałam wiele leków i dostawałam wiele zastrzyków (robiłam je sobie jednak sama – mój brzuch i uda były tak pokłute, że zaczęły mi się robić siniaki), ale dla dziecka gotowa byłam na wszystko. Karol urodził się przez cesarskie cięcie, był zdrowy i silny. Teraz to prawdziwa iskierka. Jest oczkiem w głowie, a my uśmiechem reagujemy na komentarze: „Jak ten pan ładnie zajmuje się wnuczkiem”.
Kiedy po trzech latach starań nie zaszłam w ciążę, poszliśmy do lekarza. Okazało się, że moje jajniki są „hormonalnie czynne”, ale mąż ma słabe plemniki. Zaproponowano, żebyśmy skorzystali z banku nasienia. Na to jednak absolutnie nie chciałam się zgodzić. Moja lekarka skierowała nas do przychodni nOvum w Warszawie. No i wtedy zaczęła się „pełna diagnostyka męża i żony”, czyli nas. Czarek trafił do androloga, ja na USG. Lekarz, który mnie badał, od razu wykrył u mnie wodniaka jajowodów. Musiałam więc poddać się operacji. Przy okazji pousuwano również istniejące na jajowodach zrosty i dzięki temu wszystko wróciło do normy. Byłam zdrowa i teoretycznie mogłam zajść w ciążę. Pozostał jednak problem słabych plemników. Z tego właśnie powodu nie mogło się to stać w naturalny sposób. Zdecydowaliśmy się na zapłodnienie in vitro metodą mikromanipulacji (ratującą mężczyzn z bardzo złymi parametrami nasienia), bo to była jedyna szansa na to, żebyśmy zostali rodzicami. Dalej sprawa potoczyła się już szybko, choć jak się o tym opowiada, to brzmi to strasznie technicznie. Z nasienia męża wyselekcjonowano najsilniejsze plemniki, ode mnie pobrano komórkę jajową i poza moim organizmem doszło do zapłodnienia. Potem był zabieg, który zakończył się sukcesem. Już za pierwszym razem zaszłam w ciążę. W rozmowie z dr. Lewandowskim żartowałam, że kiedyś wywróżono mi bliźniaki, a potem jeszcze chłopca. Śmiał się, że jestem niepoprawną optymistką, ale jak na razie pierwsza część wróżby się sprawdziła – mamy dwojaczki, chłopca i dziewczynkę. Teoretycznie każda z nas wie, jak ważne jest psychiczne nastawienie kobiety, która próbuje zajść w ciążę. W mojej naturze na szczęście leży optymizm, więc dość dobrze zniosłam te chwile napięcia i oczekiwania na zabieg, dzięki temu też łatwiej było mi poddać się dyscyplinie, jaka konieczna jest w takiej sytuacji. Wówczas życie na pewien czas podporządkowane jest godzinom przyjmowania leków, które stymulują pracę jajników, badaniom itd. Fantastycznie zachował się w tej sytuacji mój maż. W przychodni spotkałam wiele kobiet, które trafiły tam z tym samym problemem, co my, ale nie każda miała w swym mężu takie wsparcie, jak ja w Czarku. A to ważne. Pomijając konieczność mobilizacji w czasie przyjmowania leków, wiele zabiegów jest po prostu nieprzyjemnych, np. dopochwowe USG czy pobieranie jajeczek. Mimo że zabieg ten robi się w znieczuleniu, fakt, że mąż trzymał mnie wtedy za rękę, sprawił, że psychicznie zniosłam to lepiej. Ludzie nie zdają sobie sprawy, ile w nich determinacji, kiedy bardzo czegoś pragną. Tak jest z kobietami, które marzą o dziecku – gotowe są poddać się badaniu przez wszystkich możliwych lekarzy, znieść najnieprzyjemniejsze badania, jeśli da to choć cień szansy na macierzyństwo. Równie dużo jest w stanie znieść mężczyzna. Dla niego przecież upokarzające może być oddawanie nasienia, chodzenie do androloga czy godzenie się z faktem, że to z jego winy żona nie może zajść w ciążę. Szczęśliwie mój mąż zachował się w tej sytuacji cudownie. Był zdyscyplinowany, bo wiedział, że od tego zależy to, czy zostaniemy rodzicami. Jego problemy spowodowane były urazem mechanicznym – pan doktor powiedział, że bardzo prawdopodobne jest to, że kiedyś, jeszcze jako chłopiec, mógł ulec wypadkowi jeżdżąc na rowerze lub na motorze. Poza tym mąż pracuje w drukarni, na co dzień narażony jest na kontakt z farbami, a więc i metalami ciężkimi. Wiele osób pyta nas, czy mieliśmy dylematy moralne, decydując się na zabieg. Nie mieliśmy żadnych. Medycyna może dziś pomóc takim ludziom jak my, więc dlaczego z tego nie skorzystać? Przecież to nasze dzieci – to ja je urodziłam. Jedyną „nienaturalną” rzeczą było to, że do poczęcia doszło poza moim organizmem, ale to ode mnie przecież pobrano komórkę jajową i zapłodniono ją nasieniem mojego męża. Nie wiem, czy na moją ocenę zapłodnienia in vitro ma wpływ fakt, że jestem pielęgniarką i obracam się w środowisku medycznym. Być może to, że na co dzień stykam się z różnymi zabiegami, sprawiło, że takie zapłodnienie wydaje mi się bardziej naturalne. Najważniejsze, że dzięki temu od trzech miesięcy jestem mamą dwojga cudownych dzieci – Dominiki i Maciusia. Szkoda, że jest to zabieg napiętnowany przez Kościół, bo mniej ludzi może doczekać się takiego szczęścia. Nie bez znaczenia jest również fakt, że trzeba mieć sporo oszczędności, żeby mu się poddać. Nam na szczęście finansowo pomogli rodzice, za co jestem im bardzo wdzięczna.